fot. CK Łańcut |
śp. Alfred Budzyński
|
Moja nieśmiertelność
Oto moja nieśmiertelność
tak całkiem jeszcze nie moja –
poza mną
skrzy się na falach morza samotna
i zbliża się tęskniąca do mnie
jakby mnie chciała objąć
wziąć, jak niemowlę
w ramiona.
Kiedy sam tutaj spaceruję po plaży
czuję, że chciałaby
mnie napełnić sobą –
a nie może
więc szepce mi do ucha
„napełnij, napełnij się sam
z własnej woli
Ja nieśmiertelność – woda życia”.
Nieśmiertelne plemię Faryzeuszy
Przez Tysiąclecia
Nieśmiertelne plemię Faryzeuszy
Rozrasta się żywo
Zawsze na miarę swojej epoki
U nich, szaty czynią kapłana
Bo maski są najważniejsze
A wnętrze, o czym nie wiedzą,
Podobne do grobu
Bożkowi a nie Bogu
(zawsze Bóg dla nich bożek, policmajster, dyrektor wszechświata)
Należą się pozłacane ołtarze
Kilkunastotonowe dzwony
I pokłony,
A Chrystusa wyganiają w zaświaty,
Bo przecież bratu temu z najmniejszych
Należy okazać pogardę.
Modlą się fałszywie
By interes się udał
A przede wszystkim, by zachować władzę
Nad swoim bliźnim
Nieśmiertelne plemię Faryzeuszy
Rośnie w pychę i rozplenia się wokół
I pnie się wyżej i wyżej
Po drabinie władzy
Strącając innych w przepaść.
Poszukiwali i nie znaleźli
Jedni filozofowie twierdzą:
Bóg to puste pojęcie
Bo nic nie można pojąć
Bez pojęcia
A jednak w swoim sercu
Jesteśmy ponad pojęciami
Pojęcia,
One są jak muszelki
Jakże mogą wyczerpać ocean.
Drudzy szukają Boga,
Gdzieś na Kasjopei
Jako jeszcze jednej gwiazdy,
Nieco silniej świecącej
Gdzie jesteś teraz
Sumienie odpowiada
Tam gdzie jest miłość
Tam gdzie jest dwóch
W imię Jego
Tam gdzie twój brat najmniejszy
Rozejrzyj się w koło
I odnajdź siebie
W świetle pamięci
Jakże mało znaczą słowa
Są jak struny, którymi potrącam
Nieudolnie
Oczekując melodii
Przekraczającej ich znaczenie
A kiedy się pojawi
Słowa łączą się w jedno
Bez słów
Wtedy zapalam lampę,
Która jeszcze się nie zepsuła
I oto w jej świetle oglądam
Samego siebie
Jestem dzieckiem
Smugi wieczorne na łąkach
Cykanie świerszczy
Gwiazdy,
Srebrne ćwieki.
Powbijane w sufit nieba
A w niebie tak po dziecinnemu wierzę
Pan Bóg
Dobrotliwy staruszek z siwą brodą
Oto jestem młodzieńcem
Świat do mnie należy
A po pewnym czasie
Ten świat kopniakami
Wyznacza mi miejsce
Nie takie jak z moimi marzeniami
Dalej pogania bit czasu
Jestem już mężczyzną –
Mniej złudzeń,
Mniej kolorów,
A gwiazdy wieczorne
Na końcu lat świetlnych
Nadzieja powiadają
Matką głupich
Czasem szepnie do ucha
Zmartwychwstanę
Jeśli to moja świadomość
A raczej zawsze świadoma miłość
Bo czymże jest świadomość
Bez miłości
Diabelską otchłanią
Do łapania żywych
To dzięki niej zmartwychwstanę
Wraz z wami
O moi najbliżsi
Ludzie, zwierzęta i drzewa
Przecież nie sam
Bo miłość nie jest twoja ani moja