Agata Zamirska pochodzi z Przemyśla. Jest utalentowana, młoda, piękna, lubi się przekomarzać, nie przepada za filmami ze szczęśliwym zakończeniem, jest doskonałą rozmówczynią. Słucha Dream Theater i Iron Maiden, uwielbia jazz i muzykę klasyczną, stawia na kino niszowe i europejskie. Tak, istnieją takie kobiety! Laureatka drugiej nagrody w konkursie Tarnów Jazz Contest 2017 i finalistka konkursu o Grand Prix Ladies Jazz Festival. 8 grudnia wystąpiła w Centrum Kulturalnym w Przemyślu, w ramach XVIII MIĘDZYNARODOWEGO FESTIWALU JAZZOWEGO Jazz Bez... Mikołajki Jazzowe. Obecnie pracuje ze swoim zespołem nad debiutancką płytą.
Jazz jest gatunkiem bardzo pojemnym. Który rodzaj tej muzyki najmocniej do Ciebie przemawia, i w którym się najbardziej spełniasz? Czy jest to np. ten styl, który zaprezentowałaś ostatnio w Przemyślu z zespołem Maciej Strzelczyk Jazz Trio?
Jazz jest obecnie fuzją, jest również muzyką wymykającą się schematom, dlatego też i ja nie narzucam sobie niczego w swojej twórczości. Komponując dla mojego autorskiego zespołu Zamiratchi, słucham swojej intuicji, niezaprzeczalnie narzuca mi ona wpływ rockowej ekspresji i pazura - może to przez moją starszą siostrę, która pokazała mi w moich smarkatych latach m. in. Iron Maiden, Guns N’ Roses, Led Zeppelin itp. Z kolei rodzice zarazili mnie miłością do Pink Floyd, co manifestuje się poszukiwaniem przeze mnie tej charakterystycznej przestrzeni. Niektóre moje utwory zbliżają się nawet stylistyką do post-rocka lub progresywnego rocka, ale zawsze z wpływem jazzu. Może to wszystko zaskakiwać w kontekście ostatniego koncertu z Maćkiem Strzelczykiem w Przemyślu, który utrzymany był w swingowym klimacie (śmiech). Jednakże chciałam oddać hołd starym dobrym jazzowym tradycjom, których nauczyłam się w trakcie studiów w Katowicach, a które niestety aktualnie odchodzą troszkę do lamusa – szkoda, bo są bardzo piękne. Myślę, że sama publiczność zgromadzona na koncercie była dowodem na to, że zawsze znajdą się koneserzy tak zwanego „klasycznego jazzu”. Zarówno mój autorski projekt, jak i projekt z Maćkiem są dla mnie tak samo ważne. Są one bardzo skrajne! Jeden stanowi przeciwwagę dla drugiego. A jak wiadomo, równowaga w przyrodzie być musi, w muzyce pewnie też. Jako zodiakalna Waga widocznie potrzebuję tego stanu. W moim projekcie Zamiratchi mogę dać upust mojej „rogatej” duszy i ekspresji, żeby w drugim (swingowym, z Maciejem Strzelczykiem) przybrać anielskie skrzydła i prowadzić muzyczny pojedynek z mistrzem swingu. Lubię takie wyzwania. Lubię sprawdzać się w wielu różnych sytuacjach. Mam nadzieję, że z powodzeniem, gdyż chcę sprawiać ludziom radość.
Jak ta współpraca między Wami się rozpoczęła? Mam na myśli Ciebie i Macieja. I czy pojawi się ciąg dalszy w przyszłości?
Facebook connecting people. Chyba kiedyś dodałam Macieja do znajomych, jeszcze go nie znając. Potem poszłam krok dalej i wysłałam mu swoje nagrania. Odpisał mi, zaproponował, żebyśmy się spotkali pograć. No i spotkaliśmy się przy okazji warsztatów, które akurat miał prowadzić w katowickim Instytucie Jazzu. Zgarnęliśmy jeszcze gitarzystę i najzwyczajniej w świecie wzięliśmy ćwiczeniówkę, żeby pograć w trio. Większość z tego czasu przedyskutowaliśmy – Maciek jest świetną osobą, bardzo otwartą, serdeczną i pomocną. Usłyszałam od niego parę przydatnych uwag, jak i słów uznania. Ten czas był na tyle dobry, że wpadliśmy spontanicznie na pomysł współpracy.
Prywatnie się nie znamy, ale oglądając Cię na scenie odniosłem wrażenie, że jesteś osobą bardzo energiczną, żywiołową. Poślesz groźne spojrzenie akustykowi, zareagujesz śmiechem, nie stoisz/nie siedzisz jak słup soli, widać, że Twoje ciało reaguje na dźwięki… Sprawdziłabyś się w mocnym, rockowym składzie. Mówiąc o rockowym składzie niekoniecznie mam na myśli Budkę Suflera lub Perfect… Trafiłem?
Bardzo dziękuję za miłe słowa. Masz dobre oko i ucho! No, jestem zarażona rockiem, to przez moją siostrę (śmiech). Miałam wtedy 10 lat, nie miałam za wiele do gadania! Cóż, muzyk powinien być „jakiś”, a rockowcy z zasady tacy są. Jeśli chodzi o rocka, bardzo podoba mi się stare Dream Theater, szczególnie utwory symfoniczne, np. „Octavarium”, „Illumination Theory” - to jest kompletne, tam jest zarówno rockowa moc, jak i iście „chirurgiczna” precyzja wykształconych klasycznie muzyków, a wszystko okraszone symfonicznym brzmieniem. Dalej - uwielbiam kolaborację Beth Hart z Joe Bonamassą – co za power! Ta kobieta nawet w balladach, pozornie stonowanych, aż kipi ekspresją. Cenię stary zespół fusion, w którym grał Didier Lockwood – Uzeb, jak i projekt świetnej skrzypaczki Karen Briggs „Vertu”, w którym grał m.in. słynny gitarzysta Richie Kotzen. Podoba mi się polski skład Quidam, grający progresywnego rocka/art rocka. W tym wszystkim jest zarówno energia rocka, jak i szczypta, mniejsza lub większa, jazzowego wysublimowania. W takich klimatach chętnie bym się poruszała, jeśli pytasz o zespoły rockowe. Czemu nie?
Z kim miałaś okazję współpracować, które koncerty, którzy artyści wywarli na Ciebie największy wpływ?
Sporo tego było, ale nie da się jednoznacznie określić… Bardzo cenię współpracę z Pawłem Tomaszewskim, wykładowcą naszego Instytutu Jazzu, świetnym jazzowym pianistą. Mieliśmy okazję wystąpić w dużym bandzie m. in. na koncertach finałowych festiwalu im. Andrzeja Zauchy pt. „Serca bicie” w Bydgoszczy w 2016 i 2018 r. Oprócz tego zagraliśmy sporo koncertów w NOSPR, na Zaduszkach Jazzowych w Lublinie oraz pojedynczy koncert z wokalistką Martą Król. Swoją drogą, bardzo polecam płytę Marty pt. „Tribute to the Police”. Piękne, pełne świeżości aranżacje Pawła, aksamitny wokal, nieskazitelna technika i duża wrażliwość. Z zespołem Pawła miałam okazję akompaniować takim wokalistom jak Natalia Kukulska, Piotr Rogucki, Janusz Szrom, Lora Szafran, Wojtek Myrczek, Krystyna Prońko, Mietek Szcześniak, Kuba Badach, Kasia Groniec, Edyta Bartosiewicz. Okazało się, że prywatnie są to bardzo mili i skromni ludzie. Dobrze wspominam współpracę z nimi. Innym artystą, z którym miałam okazję grać, był śp. Zbigniew Wodecki. Jeden z nielicznych artystów, którzy pomimo tak wielkiej renomy pozostali bardzo sympatyczni i otwarci, pełni młodzieńczej energii. Dużo mnie nauczyło spotkanie z nim i prywatna pogawędka. Kolejnym muzykiem, z którym miałam okazję współpracować, a którego cenię z uwagi na to, jak wpłynął na moją twórczość, jest saksofonista jazzowy Grzech Piotrowski. Miałam okazję zagrać z nim w kwartecie spontaniczny koncert w Warszawie oraz z jego World Orchestrą podczas festiwalu Jazzonalia w Koninie. Sposób jego pracy, duży nacisk na improwizację i operowanie barwą, poszukiwanie nowych brzmień i wpływ muzyki świata odbija się teraz w mojej twórczości, którą zaprezentuję, mam nadzieję już niedługo.
Przyznaję, że mnie szczególnie interesuje muzyka, którą tworzyłaś/współtworzyłaś na potrzeby skandynawskiego filmu. Ponoć bardzo mroczne dźwięki... Opowiesz nam o tym projekcie? Jakiś tytuł? Gdzie można obejrzeć, posłuchać, kupić?
Nie są to żadne mroczne dźwięki, jest to piękna, epicka, orkiestrowa muzyka filmowa; spontanicznie zostałam zaproszona do nagrań w składzie orkiestry Silesian Art Collective, jako jeden z wielu skrzypków. Pamiętam, że kompozytorami byli m.in. Brian Larsen, Thomas Bryla. Niestety, pomimo starań, nie dowiedziałam się, czy muzyka została gdziekolwiek wykorzystana, mam nadzieję, że tak, bo nagrywanie jej było cudownym przeżyciem. Dwa utwory dostępne są na youtube: Thomas Bryla – „Heroes will rise” oraz Brian Larsen - „Florilja”.
Skoro już zahaczyłem o tematy filmowe… Masz czas na kino? W jakich tytułach gustujesz?
Wiedziałam, że takie pytanie padnie, w końcu rozmawiam z człowiekiem siedzącym zawodowo w temacie! Zawsze znajdę czas na dobry film. Jednakże nie jest łatwo mnie zadowolić, muszę siebie skarcić za to, ale będąc w gronie znajomych, bardzo często to ja muszę decydować, co będzie oglądane. Ale próbuję z tym walczyć i dać szansę innym! Po prostu mam na tyle dziwny dla reszty świata gust, że dla zasady nie podoba mi się to, co podoba się wszystkim. Preferuję filmy niszowe, nie wielkie hitowe produkcje. Chyba jestem hipsterem (śmiech)... Uwielbiam kino europejskie, szczególnie francuskie, angielskie, również skandynawskie. Cenię je za specyficzny humor i niepowtarzalny urok, przepiękne ujęcia i sielskie krajobrazy, ostre jak szpila dialogi, inteligentne prztyczki, nietuzinkowość, wizję, operowanie kadrem, konstrukcję scenariusza. Doceniam brak happy-endów lub otwarte zakończenia – to zmusza do myślenia! Lubię mieć przed sobą wyzwanie, zostać zmuszona do uruchomienia szarych komórek i własnej kreatywności. Sama kiedyś pisałam, tylko że prozę (nawet kilka moich prac się ukazało w druku w antologiach). Od dawna noszę się z zamiarem napisania własnego scenariusza filmowego, gdyż mam jedną gotową historię. Zobaczymy, czy uda mi się to marzenie spełnić. Wracając jeszcze na chwilę do moich gustów filmowych - muszę się jednak przyznać do mojego filmowego „guilty pleasure” - nie lubię filmów przeciętnych. Lubię filmy albo bardzo dobre – do wybitnych (oczywiście w mojej subiektywnej ocenie), albo filmy bardzo złe, czyli bardzo głupie horrory osadzone w konwencji komediowej. Pewnie wiesz, co mam na myśli, jeśli choć raz oglądałeś Zombiebobry.
Ja w ogóle lubię głupie filmy o Zombie (śmiech)… Już o tym trochę mówiłaś, ale zapytam raz jeszcze o projekt Zamiratchi. Czym jest, kiedy usłyszymy całość? Czy płyta będzie oparta na własnych kompozycjach, czy może sięgniecie, co często się w jazzie zdarza, do kompozycji innych kompozytorów? W momencie gdy całość już zostanie nagrana, zmiksowana, zmasteringowana, czy jest jakaś wytwórnia, która wyda ten materiał, czy może jesteście na etapie poszukiwania wydawcy?
Ten debiutancki projekt jest esencją tego, jaka jestem z natury. Zebraniem wszystkich moich cech w jedną muzyczną całość. Znajdziemy tutaj zarówno moc, ekspresję, żarliwość, jak i wyrafinowanie, delikatność, romantyzm. To wszystko też za sprawą mojego zespołu, którego uformowanie zajęło prawie dwa lata! Tak więc ostatecznie mam świetny skład – rewelacyjnego, jazzowego basistę Mateusza Gremlowskiego, progrockowego gitarzystę posiadającego obiektywnie jedno z najlepszych brzmień na świecie – Janka Mitoraja oraz charyzmatycznego perkusistę wykształconego w kierunku jazzowym, który wyrósł na tradycjach baaardzo mocno rockowych – Pawła Śmieciucha. Ten mix może sporo namieszać! Jestem pewna, że ci ludzie osiągną w życiu bardzo wiele. Poza oczywistym talentem muzycznym, są strasznie sympatyczni, skromni i dobrze się razem dogadujemy, to bardzo ważne. Potrafią współpracować i sami mają dużo propozycji, są kreatywni, aktywnie uczestniczą w próbach, pomagają mi tworzyć, podsuwają koncepcje. Oczywiście, muszę tutaj trochę walczyć o swoje, bo jestem otoczona samymi facetami, jak się na próbie rozgadają, to gorzej niż przekupki na rynku! Ale jakoś udaje mi się czasem tupnąć i przywołać ich do porządku. Każdy z nas jest inny, z innym bagażem doświadczeń. Traktuję to trochę jako eksperyment. Bardzo długo pozostawałam w cieniu, tę płytę potraktuję jak „pierwsze wyjście z mroku” (śmiech). Żywię wielką nadzieję, że uda się ją wydać w 2019 roku, o ile uda mi się pozyskać fundusze. Chciałabym to zrobić jak najlepiej, skoro jest to moja debiutancka płyta. Wszystko musi być dobrze przemyślane – nie tylko materiał muzyczny, ale również kwestie promowania tego krążka. Znajdą się tam moje kompozycje, za wyjątkiem jednej - nie zdradzę czyjego autorstwa. Mogę jedynie powiedzieć, że twórczość tej osoby wywarła wielkie piętno na mojej grze i podejściu do muzyki. Bardzo ją cenię. Co do wydania… Na chwilę obecną zajmuję się zawartością; bez dbałości o to, nikt nie wyda tego materiału. Poszukiwaniami zajmę się, gdy praca nad płytą będzie na ukończeniu. Mam kilka upatrzonych wytwórni, zobaczymy wkrótce.
Wracając na chwilę do koncertu w Przemyślu, prowadząca Festiwal w pewnym momencie zapytała, czy w Klubie wśród publiczności znajduje się nowy Prezydent naszego miasta, jeśli tak, to z chęcią podsunie pomysł, by przyczynił się do nagrania/wydania Twojego debiutu. Załóżmy, że Prezydent do Ciebie dzwoni i mówi: „Pani Agato, ja z chęcią pomogę!”. Zdecydowałabyś się na coś takiego? Nie obawiałabyś się, że ktoś mógłby to odczytać jak deklarację polityczną, że pewnego dnia być może usłyszałabyś, że skoro pomogliśmy, to teraz proszę nam zagrać na kilku imprezach itp., itd.
Nie, nie traktuję tego w tych kategoriach, muzyka powinna być ponad podziałami. Przede wszystkim bardzo dziękuję za tak miłe, liczne słowa uznania – cudownie było wrócić do tego miasta i zostać tak docenionym! Jeżeli otrzymałabym taką propozycję, na pewno poczułabym się niesamowicie uhonorowana faktem, że miasto chce postawić na mnie, no i tym bardziej zmotywowałabym się do pracy, żeby nie zawieść. Wiem, że pan Bakun bardzo angażuje się w rozwój miasta - w planie jest m.in. budowa sali koncertowej dla szkoły muzycznej, do której chodziłam. Ta szkoła bardzo potrzebuje nowych pomieszczeń i rewitalizacji. Zasługuje na to. To ona dała mi te solidne podstawy, dzięki którym jestem teraz tu, gdzie jestem. Chociaż oczywiście nie wszystkim nauczycielom się podobało to, że chcę iść inną drogą, niż ta narzucona programem (śmiech)… Mogę przy okazji podziękować kilku ważnym dla mnie osobom?
No przecież!
Tak więc szczególne podziękowania dla p. Asi Paluch i p. Andrzeja Gurana, moich nauczycieli skrzypiec, dla panów Andrzeja Rusinowskiego i Wiesława Semkowa, nauczycieli, którzy pokazali mi rozrywkowe klimaty, p. Andrzeja Bednarskiego – akompaniatora, który zawsze potrafił mnie rozbroić śmiechem i rozładować stres związany z graniem tej „strasznej klasyki”. Dziękuję panu Staszkowi Kłosowi, który prowadził MDK Big Band, w którym przez pewien czas grałam. Jeśli chodzi o ważne dla mnie osoby spoza szkoły – wielkie podziękowania w końcu dla p. Jacka Marcińczaka z CK, gdzie odbył się koncert. To tam chodziłam od 13 roku życia, to on siedział ze mną godzinami w piątki, pokazywał różne skale i ogrywał ze mną standardy. Takie były początki, dzięki którym mogłam odkryć coś, co mnie zakręciło na dobre. Podziękowania należą się też oczywiście moim rodzicom, którzy dzielnie mnie wspierali, wierzyli i akceptowali to, co chcę robić. Cieszę się, że mogłam wrócić do Przemyśla, dać ludziom chwilę radości i tym samym się odwdzięczyć.
Jesteś muzykiem, który poszukuje czegoś nowego? Mam na myśli nie tylko twórczość własną, ale też innych wykonawców… Wiesz, takie szperanie w sieci, sklepach płytowych, poszukiwanie rzeczy, które zupełnie nie pasują do klasycznej formy danego gatunku… Pytam o to, bo znam kilka takich osób, które twierdzą, że od lat w muzyce (jakiejkolwiek) nie wydarzyło się nic ciekawego, że jest to ciągłe przerabianie w kółko tych samych schematów, tematów… Jak się na to zapatrujesz? Odkryłaś coś dla siebie nowego?
Tak, bardzo lubię szperać w komisach płytowych albo na bandcampie, szukając ciekawych, niszowych wykonawców. Bardzo dużą przyjemność sprawia mi znalezienie czegoś, co wymyka się schematom. Nie lubię szufladkowania. A jeśli chodzi o osoby, które uważają, że od lat w muzyce nie zdarzyło się nic ciekawego – jest to trwanie w wielkim błędzie. Istnieje bardzo dużo ciekawej muzyki dookoła, tylko trzeba pozwolić jej się odkryć. Otworzyć horyzonty i dotrzeć na totalny drugi koniec youtube, spotify, bandcampa. Tam jest cała masa niszowej muzyki, która nie ma na tyle siły przebicia, by przedostać się do głównych mediów. Ja trochę ze względu na swoją hipsterską duszę lubię odkrywać coś, czego nie znają inni.
Często zdarza Ci się występować w warunkach mało komfortowych? Ponoć zagrałaś kiedyś w przemyskim kościele, który był jeszcze w trakcie budowy, przy dość „ekstremalnej” temperaturze…
Tak, pamiętam to do tej pory! To był koncert na pasterce, w takim nowym kościele na os. Rycerskim. Przysięgam, że było wtedy na minusie! Postawili jeden malutki grzejnik, a skrzypków było kilku, nie dało rady się zagrzać. Miałam wtedy tak zwane kozie vibrato, totalnie sztywne ręce jak nieboszczyk, więc można sobie wyobrazić, jak brzmiała klasyka w takich warunkach. Inną ciekawą sytuacją była wykonywana przeze mnie oprawa muzyczna ślubu w malusieńkiej kapliczce na górze, na którą dało się wyjechać tylko autem terenowym, bodajże w Rycerce Górnej. Pamiętam, że w środku było tak tłoczno, że nie było dla mnie miejsca i musiałam grać z zakrystii, przytrzymując nogą drzwi, które się co chwilę zamykały – żeby było cokolwiek słychać. Był też jeden koncert, transmitowany w telewizji, podczas którego zorientowałam się, że mój mikrofon na klipsie jest felerny i z powodu zepsutego kabelka trzeszczał przy każdym moim najmniejszym ruchu! Na szczęście techniczni byli ogarnięci i szybko podmienili mi mikrofon. Albo sytuacja, gdzie mieliśmy kilka różnych wersji tych samych utworów, po prostu w różnych tonacjach na potrzeby różnych wokalistów. Pakowałam nuty na ten konkretny koncert i jakie było moje zdziwienie, gdy zorientowałam się podczas występu, że w jednym utworze zamiast 4 bemoli jak wszyscy mam 2 krzyżyki! Na szczęście moja zimna krew i umiejętność improwizacji pomogły mi wyjść obronną ręką z tej sytuacji (śmiech). Już nie wspominam o koncertach plenerowych i latających dookoła z powodu wiatru nutach, nieziemskim upale i latających wszędzie osach.
Jazz, fusion, rock, ethno… To są gatunki, które znajdują się w kręgu Twoich zainteresowań, ale czy jest jakiś styl muzyczny, o który nikt by Cię nie podejrzewał, ale jest dla Ciebie czymś w rodzaju „guilty pleasure”. Np. wracasz do domu i relaksujesz się przy piosence „Przez twe oczy, te oczy zielone, oszalaaaaaaaaaaałem” (śmiech)…
Oczywiście, że jest! Tylko że sama nie wiem, czy jest to aż tak „guilty”… Niestety, chyba czytelnicy nie będą usatysfakcjonowani, bo nie słucham disco-polo ani rosyjskiego rapu (śmiech)… Może nie jest to Zenek Martyniuk (śmiech), ale bardziej pościelówy – ostatnio ubóstwiam Kenny'ego Rogersa czy Jeffrey Osborne'a. Polecam. Piękna harmonia, piękny romantyczny tekst i te smyki w tle, niebo... Nic skomplikowanego. Pewnie, że po powrocie do domu muszę wrócić do swoich korzeni, bo w ciągu dnia trzeba walczyć jak lew, więc doładowuję się rockiem i fusion, ale wieczorkiem już jest taka delikatna Agatka (śmiech). Z innych „pościelówek” lubię Boyz2Men. Boże, ale się odkryłam! Może teraz coś bardziej wyszukanego? Chyba moją największą miłością jest muzyka francuska. Od dawna słucham Benjamina Biolaya. Ostatnim moim odkryciem jest Flavien Berger – artysta oscylujący pomiędzy electro a psychodelą. Często odpalam Vendredi sur mer lub L'imperatrice - minimalistyczne projekty również electro. No ale tak jak mówiłam, to wszystko nie jest takie 'guilty'. Zawiodłam (śmiech). Nawet jak przychodzą fachowcy robić remont, w głośnikach leci jazz i pokrewne. Oprócz tego często słucham klasyki, na której wyrosłam. Czyli Bach, np. koncerty brandenburskie, symfonie Mahlera, Szostakowicza, ogólnie rosyjscy kompozytorzy, których cenię za ten żar – Prokofiev, Szostakowicz, Rachmaninov czy francuscy impresjoniści - Debussy, Ravel.
Skrzypce, saksofon, fortepian. Dlaczego z tych trzech instrumentów to właśnie skrzypce stały się Twoją prawdziwą miłością?
Ależ ja wcale nie lubię skrzypiec (śmiech). Są ostre i skrzeczą. Chociaż staram się je cały czas oswoić. Są kapryśne i nie wybaczają nawet jednego dnia bez ćwiczenia. Wtedy dźwięk siada. Do tego cały czas bardzo niefortunnie złamana w przeszłości lewa ręka, daje się we znaki. No ale uznałam, że jeżeli gram na tym instrumencie już tyle lat, to trochę byłby to zmarnowany czas, gdybym przerzuciła się na coś innego. Saksofon był epizodem, szło mi nawet nieźle, ale najzwyczajniej w świecie zabrakło mi w pewnym momencie czasu na ćwiczenie na trzech instrumentach i na przygotowania do matury i do egzaminów wstępnych. Na fortepianie mi szło świetnie, do tej pory uważam, że gdybym była pianistką, byłabym już w Brooklynie. Ale z drugiej strony, jestem z charakteru „walczakiem”, więc tych skrzypiec tak łatwo nie odpuszczę i będę cisnąć konsekwentnie do celu. Na scenie odnajduję największe spełnienie. Aha, proszę nie traktuj moich słów nigdy zbyt poważnie – jestem dość przekorna i lubię się przekomarzać. Pewnie gdybym nie lubiła skrzypiec, nie zagrałabym koncertu w CK (śmiech)...
Jaki dla Ciebie był ten rok?
Ten rok był najlepszy i najgorszy zarazem. Najgorszy w sensie problemów osobistych, które w tym okresie osiągnęły apogeum. Najlepszy, gdyż w mojej muzyce nastąpił przełom, odblokowałam się i odczułam realną radość z występowania na scenie. Podczas studiów cały czas byłam czymś przyblokowana, nigdy nie czułam się wystarczająco wartościowa, żeby ktoś zechciał mnie słuchać. Od kiedy ukończyłam studia, to się na szczęście zmieniło. Kilka mądrych osób mi dało dobrą radę, żebym nie oglądała się za siebie i dookoła siebie, tylko robiła to, co kocham. Bardzo pomogło w przełamaniu się doświadczenie sceniczne, zdobyte na ostatnim roku studiów na jazzie. Na zawsze zapamiętam koncerty w ramach festiwalu Jazz Bez 2017, gdzie występowałam z moim autorskim projektem. Ostatni z trzech koncertów, w Łucku, był dla nas oszałamiający. Jeszcze nigdy wcześniej nie czułam takiego flow, nie czułam, że publiczność niemalże oddycha razem z moją frazą. Oni chłonęli te dźwięki niczym gąbka. Ci ludzie swoimi reakcjami doprowadzali nas na skraj ekspresji, każda solówka i utwór były zakończone morzem oklasków. To naprawdę potrafi człowieka unieść! Na zawsze zapamiętam ten koncert i dla takich chwil i takiej publiczności chcę żyć.
Jak spędzasz święta Bożego Narodzenia? Muzykujecie rodzinnie? Czy odpoczywasz od muzyki, instrumentu, wszystkiego, co związane jest z muzyką...
Stety albo i niestety, nie mam zbyt wielkich muzycznych tradycji w rodzinie (śmiech). W sensie wykształcenia. Moi rodzice nie grają profesjonalnie na żadnym instrumencie (chociaż mają świetny słuch i są niezłymi krytykami!). Tato kiedyś grał na gitarze, mama trochę na fortepianie, ale to było dawno. Muzykowanie rodzinne więc niestety odpada, choć w moich dziecięcych latach, zdarzało się zaangażować siostrę, która grała na flecie poprzecznym. Ja sama też nie lubię dawać solowych koncertów. Przecież jazz to muzyka zespołowa. A do tego najtrudniej jest grać przed najbliższymi! Oczywiście w czasie świąt muzyka wypełnia nasz dom, ale my jej słuchamy a nie wykonujemy. Czasem odpalamy karaoke, bardzo często wymieniamy się najnowszymi odkryciami muzycznymi.
Dziękuję za rozmowę i czekam na płytę. Wierzę, że warto.
Dziękuję.
Rozmawiał: Piotr Bałajan