12 października zapraszamy na koncert Olgi Boczar, który odbędzie się w ramach projektu „Polski Jazz 360°”. Artystka promuje obecnie swoją drugą płytę. Album „Tęskno mi, tęskno” ukazał się 4 października. O tej płycie, ale nie tylko, przeczytacie w poniższym wywiadzie.
Czy „Little Inspirations”, Twoja debiutancka płyta, spełniła pokładane w niej nadzieje? Gdy do niej wracasz, czujesz, że masz do czynienia z materiałem skończonym, dopracowanym i dopieszczonym w każdym calu, czy może jednak dziś chciałabyś coś w niej zmienić?
W sumie to nie wiem, czy istnieje w ogóle coś takiego jak 100-procentowe zadowolenie ze swojej twórczości. Myślę, że jak na pierwszą, debiutancką płytę „Little Inspirations” spełniła moje oczekiwania, aczkolwiek wydaje mi się, że nieodłącznym procesem w pracy twórczej jest to, że ciągle chciałoby się coś zmieniać. Z drugiej strony taka chęć do ulepszania według mnie jest poniekąd skutkiem ubocznym rozwoju muzyka... Komponujesz, ćwiczysz, nagrywasz, mija czas i kiedy proces tworzenia dobiega nareszcie końca, zdajesz sobie sprawę z tego, że jesteś już na innym etapie myślenia o muzyce. I albo z lekkim niedosytem idziesz dalej, albo postanawiasz poprawę i tak wciąż od nowa. Dlatego jestem za tym, żeby tworzyć „raz, a dobrze”, od początku do końca i iść po następne… W moim przypadku tworzenie pierwszej płyty trwało sporo czasu, dlatego nauczona doświadczeniem drugą nagrałam bardzo sprawnie.
Słyszałem taką opinię, że pierwsza płyta jest zawsze tą najbardziej szczerą. Kolejne mogą być wynikiem kalkulacji, oczekiwań wytwórni, menadżera, publiczności... Jak się na to zapatrujesz?
Ciężko powiedzieć. Pewnie często tak bywa, choć nie uważam, żeby to było regułą... Wszyscy znamy przecież takich artystów jak Brodka, Natalia Kukulska, czy siostry Przybysz, którzy rozpoczynali swoją ścieżkę grając muzykę komercyjną (często tylko po to, żeby, jak to mówią, „wyrobić sobie nazwisko”), a kończyli na czymś kompletnie innym, swoim. Znamy z historii także takich artystów, którzy wpływom nigdy się nie poddali. Jest natomiast coś w tym, że przy drugiej i każdej następnej płycie oczekiwania zarówno publiczności względem artysty, jak i samego artysty do siebie, rosną – publika czeka na więcej, z jednej strony na „nowe”, z drugiej strony na nie tyle nowe, aby nie było zbyt odległe klimatem od „starego”. Artysta z kolei chce czegoś więcej, często czegoś kompletnie odmiennego, choć uczucia nierzadko ma ambiwalentne, nie chcąc przy tym zawieść swoich wiernych słuchaczy...
Wolisz śpiewać po angielsku? Niektórzy twierdzą, że śpiewanie w języku polskim jest większym wyzwaniem…
Nie wiem, czy podnosiłabym to aż do rangi „wyzwania”, choć rzeczywiście jest dużo prawdy w tym, że trudniej się śpiewa w języku polskim. Polski jest ostry, szeleszczący i zdecydowanie bardziej wyrazisty w brzmieniu, niż język angielski. Kiedyś skupiałam się na języku angielskim, dzisiaj piszę i śpiewam głównie po polsku – i muszę przyznać, że coraz bardziej mi się to podoba. Może ostry, może szeleszczący, ale mój ojczysty i przez to jedyny w swoim rodzaju.
Są gitarzyści, którzy przyznają się do tego, że do gry na instrumencie zainspirował ich widok Hendrixa, który podpalał swoją gitarę na scenie. Jak było z tobą? Czy jakiś szczególny moment, wydarzenie, wokalista/wokalistka popchnęły Cię do śpiewania? Do śpiewania w klimatach jazzowych i mniej bądź bardziej do nich zbliżonych?
Jedną z najbardziej inspirujących artystek, która rozpaliła we mnie ducha jazzu była, niegdyś słuchana przeze mnie całymi dniami, Diana Krall. Choć dzisiaj rzadziej wracam do utworów w jej wykonaniu, za każdym razem kiedy usłyszę jej głos, robi mi się ciepło na sercu. Stając jednak w zupełnej prawdzie - nie było w moim muzycznym życiu jednego, konkretnego strzału Amora. Odkąd pamiętam ciągnęło mnie do muzyki i to właśnie tej rozrywkowej. Niestety, kiedyś nie było w szkołach muzycznych kierunków związanych z jazzem, czy estradą. Dlatego też uznana za ponadprzeciętnego lenia w szkole grałam utwory klasyczne Mozarta, Bacha, Stamitza, ograniczając je do niezbędnego minimum, a tuż po przekroczeniu progu wkładałam słuchawki do uszu i rozpływałam się w dźwiękach „rozrywki”. Pamiętam czasy kiedy odrabiałam lekcje, czytałam książki przy muzyce, spałam z discman’em przy głowie, a wstając codziennie o 5:45 budziłam rodziców wybrzmiewającym z głośników utworem „Billie’s Bounce” w wykonaniu fantastycznego duetu Oscara Petersona i Herbiego Hancocka.
Właśnie, jak jest z tym jazzem? Olga Boczar – wokalistka jazzowa. Satysfakcjonuje cię ta szufladka? W twojej muzyce można przecież odnaleźć różne style muzyczne...
W ostatnim czasie coraz bardziej próbuję się z tej szufladki wyzwolić. Przede wszystkim z tego względu, że jazzu w mojej muzyce jest (przynajmniej na tę chwilę) coraz mniej. Chociaż nadal słychać w mojej twórczości odniesienia do tego gatunku muzycznego, to nie jest to już tak nieodzowne.
Z drugiej strony często spotykam się z opinią, że słysząc słowo „jazz”, ludzie wyobrażają sobie „muzykę dla muzyków” - trudną w odbiorze, niezrozumiałą, z dużą dawką nieokiełznanej improwizacji. Dlatego choć wiem, że poniekąd jest to nieuniknione, to staram się uciekać od szufladki „jazz”. Chciałabym dać ludziom szansę na poznanie piosenek, posłuchanie i wyrobienie własnej opinii na ich temat, zanim zostaną sklasyfikowane do jazzu, folku, czy jakiejkolwiek innej stylistyki.
Muzyka jest pasją i tradycją rodzinną? Czy może było tak, że rodzice są np. poważnymi biznesmenami, którzy mówili Ci: „Olga, spoważniej, z tego grania na flecie i śpiewania nie będzie żadnych pieniędzy! Zajmij się czymś konkretnym. Zostań lekarzem, prawnikiem, dyrektorem banku!”. A Ty się zbuntowałaś, tupnęłaś nogą i poświęciłaś się muzyce.
W sumie obydwie odpowiedzi są poprawne. (śmiech) Z jednej strony wywodzę się z rodziny muzyków, którzy swoją pasją i zainteresowaniami mnie zarazili. Z drugiej nie raz słyszałam w domu ten słynny tekst o „poważnych zawodach”. I choć bycie muzykiem nie należy do najbardziej wdzięcznych profesji, to cieszę się, że się tym słowom nie poddałam. A dzięki temu, że rodzice dawali mi wybór, wręcz niekiedy nakłaniali do zmiany ścieżki życiowej – wiem, że to czym się teraz zajmuję, było w pełni moim wyborem.
O swojej pierwszej płycie mówiłaś, że jest do pewnego stopnia zróżnicowana, bo utwory, które się na niej znalazły, pochodzą z różnych okresów twojego życia. Jak jest w przypadku nowego albumu? Czy możemy mówić o większej spójności materiału? Czy zawiera ona kompozycje w stu procentach premierowe i autorskie?
Zdecydowanie możemy mówić o większej spójności, ponieważ płyta „Tęskno mi, tęskno” jest w całości hołdem oddanym przepięknej polskiej muzyce ludowej. W każdym z utworów pojawiają się bardzo mocne nawiązania do tego gatunku. Płyta jest kompilacją utworów autorskich inspirowanych ludowizną i utworów ludowych zaaranżowanych na nowo. No i przede wszystkim teksty, z wyłączeniem jednego utworu, są w języku polskim.
Po wysłuchaniu najnowszego singla „Modlitwa” można powiedzieć, że jazz nadal jest obecny w Twojej twórczości, ale chyba jednak trochę skryłaś te dźwięki pod powierzchnią...
Zachęcam do posłuchania. Singiel jest dostępny na YouTube. Najlepiej jak każdy posłucha i sam oceni, czy słyszy w nim odniesienia do jazzu.
Debiut ukazał się za sprawą agencji wydawniczej Charmelle – Boczar Records. Płyta „Tęskno mi, tęskno” ukazuje się pod banderą wydawnictwa For Tune. Można powiedzieć, że oddajesz swoją muzykę w obce ręce. Czym skusiła Cię ta wytwórnia?
Wydawanie płyty własnymi siłami niezwykle wiele mnie nauczyło. To cenne doświadczenie, kiedy okazuje się, że samo tworzenie muzyki to jedna setna z tego, czym w rzeczywistości trzeba się zająć. Nagle pojawia się temat tworzenia firmy, poszukiwania sponsorów, podpisywania umów, rozliczania faktur, podatków, pukania do drzwi dystrybutorów, dziennikarzy, krytyków muzycznych, kontaktowania się z mediami, organizowania koncertów – i to wszystko w pojedynkę. Przy okazji drugiego albumu chciałam poniekąd poczuć jak to jest, kiedy ma się wsparcie. For Tune to wydawnictwo, które ma na koncie kilkadziesiąt wydanych albumów naprawdę dobrej muzyki. Nie jest to może tak duża wytwórnia jak Universal, czy Warner, ale z mojej perspektywy ForTune to ludzie z misją, którzy bardziej od oczekiwanych trendów i komercji, cenią sobie jakość i bronią jej na tym coraz trudniejszym i coraz bardziej zatłoczonym rynku.
Jak długo pracowałaś nad „Tęskno mi, tęskno”?
„Tęskno mi, tęskno” to płyta, która została stworzona szybko. Przy pierwszym albumie najwięcej czasu zajęło mi „czekanie na wenę’, łącznie licząc prawie 5 lat (śmiech...), dlatego przy okazji drugiego krążka postanowiłam tej wenie solidnie pomóc. Przez miesiąc, każdego dnia zasiadałam do tworzenia. Bywało, że dzień kończył się niepowodzeniem, ale też było sporo takich momentów, kiedy nagle pojawiał się impuls i tworzenie szło do przodu o krok milowy. Po miesiącu materiał był gotowy i cierpliwie czekał na zarejestrowanie w studio. Nagrania zajęły nam niestety nieco więcej czasu. Napięte grafiki w studiach spowodowały, że ostatecznie płyta została ukończona kilka miesięcy później.
Dziś już wiemy, że na nowej płycie znalazła się Twoja wersja utworu „Dwa serduszka, cztery oczy”. Czy w jakikolwiek sposób na wybór tego utworu wpłynął film „Zimna Wojna”? Przy okazji, co sądzisz o tym obrazie?
Choć wybór tego utworu na płytę nie miał nic wspólnego z „Zimną Wojną”, to bardzo ucieszył mnie fakt wykorzystania tej ponadczasowej melodii przez twórców filmu. „Dwa serduszka, cztery oczy” to niepodważalnie jedna z najpiękniejszych polskich pieśni. Ja osobiście znam ją jeszcze ze swojego domu rodzinnego, ale cieszę się, że dzięki „Zimnej wojnie” więcej ludzi ma szansę ją usłyszeć, odkryć. Sam film jest świetny. Piękna produkcja, zdjęcia na światowym poziomie, świetna muzyka. I choć fabuła nie jest niczym odkrywczym, to myślę, że w przypadku tego filmu tematyka jest tylko jego skromnym dodatkiem.
W Przemyślu zagrasz 12 października. Czy w setliście koncertu znajdzie się miejsce na „The Other Side”? Proszę o przemyślaną odpowiedź, bo jeśli się nie znajdzie, to się obrażę... (śmiech) To będzie Twoja pierwsza wizyta w naszym mieście?
(Śmiech) Podejrzewam, że z „The Other Side” może być ciężko, ponieważ mamy w planach zagrać głównie te utwory, które były inspirowane muzyką ludową. Z pierwszej płyty natomiast na pewno pojawi się „Oda do zieleni”. Wybaczy mi Pan? (śmiech)
Ja się jeszcze zastanowię! (śmiech) Bliższe Ci są koncerty klubowe, na małej scenie, bardziej intymne, czy występy większe, festiwalowe?
Rozumiem, że tutaj pojawia się miejsce na marzenia... (śmiech) A tak szczerze mówiąc, to najważniejsze jest dla mnie, żeby móc koncertować, grać muzykę, żeby byli ludzie, do których ta muzyka trafia. A czy to będzie duży festiwal, czy mały koncert klubowy, to już nie ma tak wielkiego znaczenia. Oczywiście, gdybym mogła sobie trochę powybrzydzać, to zapewne wybierałabym te większe sale.
Płytę jakiego wykonawcy ostatnio kupiłaś? Może Dianę Krall z Tony Bennettem lub zaginiony album Johna Coltrane’a? Gdy słuchasz muzyki innych artystów, czy analizujesz te dźwięki na zasadzie: ja zaśpiewałabym inaczej, ten fragment powinien brzmieć w inny sposób, tamta partia powinna być ciszej...
W ostatnim czasie zasłuchuję się głównie w płytach polskich artystów. Nie sposób tutaj pominąć Małgorzaty Hutek, Agnieszki Musiał, Oli Trzaski, Sabiny Meck, Asi Kucharczyk, czy Ani Michałowskiej. Polska muzyka jest bardzo niedoceniana, a ja odkrywam w niej piękno totalne. Owszem, słucham muzyki tak jak muzyk. Nawet wtedy, kiedy nie chcę, podświadomie analizuję. Dzieje się to już w tym momencie na poziomie podświadomości. Bywa, że czasem troszkę zazdroszczę ludziom nie związanym zawodowo z muzyką, tego jedynego kryterium w odbiorze utworów, głównie na poziomie uczuć „lubię/nie lubię, podoba mi się/nie podoba”. Choć może nie daje to możliwości pełnego zrozumienia, to daje z kolei szansę na „poczucie” utworu, na pełny wachlarz emocji. Ja natomiast w odbiorze muzyki nie umiem się do końca oderwać od analitycznego myślenia. Słyszę każdy instrument osobno. Myślę o harmonii, o sposobie grania, śpiewania, o formie, o brzmieniu, o instrumentarium. Tak już w życiu jest, że szaleńcze emocje wzbudza głównie to, co nie do końca odkryte, nie do końca zbadane, dlatego im więcej poznania w danym temacie, tym ciężej o silne emocje, te znane wszystkim „ciarki”, ciężej o satysfakcję. Zachwycają mnie ci artyści, którzy tworzą coś niebagatelnego, oryginalnego, coś co w moim mniemaniu jest wartościowe zarówno pod względem samej estetyki, ale także wartościowe patrząc przez pryzmat wiedzy i mojego zrozumienia. Myślę, że tak ma każdy w dziedzinie, na której się zna. Ciężko mi byłoby uwierzyć w to, żeby lekarz przychodząc jako pacjent do innego lekarza, podświadomie nie analizował sposobu jego pracy i nie zastanawiał się, czy leczyłby podobną, czy inną metodą, malarz nie patrzył na inne obrazy przez pryzmat własnej wiedzy i doświadczenia, czy masażysta będąc na masażu mógł się w pełni odprężyć, nie zastanawiając się ani razu nad techniką pracy kolegi/koleżanki po fachu.
I jeszcze jedna kwestia na zakończenie. Ponoć niezwykle szanujesz schabowego z marchewką. A co z golonką w piwie?
Zarówno golonka, jak i flaczki nigdy nie zdały u mnie nawet wstępnych egzaminów... (śmiech)
Dziękuję za poświęcony czas i do zobaczenia na koncercie.
Do zobaczenia 12 października.
Rozmawiał: Piotr Bałajan
Koncert Olgi Boczar
12 października, godz. 19:00, bilety: 20 zł
Centrum Kulturalne w Przemyślu
Klub PIWNICE
Olga Boczar – wokalistka, flecistka, autorka tekstów i kompozycji – urodziła się w Krośnie, gdzie ukończyła Państwową Szkołę Muzyczną I st. i Społeczną Szkołę Muzyczną II st. w klasie fletu poprzecznego. Absolwentka Instytutu Jazzu Akademii Muzycznej w Katowicach oraz Policealnego Studium Jazzu im. Henryka Majewskiego w Warszawie. Jest nauczycielką śpiewu w Prywatnej Szkole Muzycznej dla obcokrajowców „Le passion de la musique” w Warszawie. Od października 2015 r. jest wykładowcą na specjalności Jazz i Muzyka Rozrywkowa, Wydziału Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego.